Do tej pory nie miałem właściwie nic przeciwko rosnącej komercjalizacji rapu. Myślałem, że w końcu ten cały cyrk ostatecznie osiągnie swój końcowy pułap i przestanie się rozwijać na dobre. Że przecież słuchacze w końcu zorientują się, iż są robieni w balona i miast być najsurowszymi krytykami raperów, są tylko młodymi pelikanami, łykającymi każde kolejne ruchy marketingowe. Że raperzy z mainstreamu znowu zaczną nawijać na zajawce, a nie tylko dla poszerzania portfela nowym plikiem banknotów. Jak się okazało, byłem naiwny. I powoli zaczyna mnie wkurwiać ten syf. Nie chcę być źle zrozumianym, bo dobrze wiem, że żaden pieniądz nie śmierdzi i nie ma nic lepszego, niż możliwość łączenia swojej pasji z zarabianiem grosza. Właśnie- łączenia. Bo to chyba ma być pewna symbioza- artysta daje z siebie sto procent i w zamian za to dostaje fejm/pochlebne opinie/hajs z koncertów i sprzedaży płyt. Niektórzy jednak traktują rap jako bardzo dobrą fuchę: pójść do studia, odbębnić swoje