Bez hucznych zapowiedzi, bez pustych obietnic i bez dużej promocji.
W takich okolicznościach światło dzienne ujrzała najlepsza płyta VNMa.
Dojrzała, świetnie wyprodukowana, z bardzo dobrym pomysłem (w końcu!).
Elblążanin poszedł na przekór tym wszystkim, którzy zarzucali mu brak
umiejętności pisania tekstów nie opartych na punchline’ach. Tutaj wychwalania
swojego ego na dobra sprawę nie ma, a już na pewno raper nie robi tego w taki
sposób, jak na poprzednich albumach. Opowieść o samym sobie z punktu widzenia
innych, bliskich mu bardziej lub mniej, ludzi to koncept tyleż prosty, co
płodny, a dodatkowo oparcie tego wszystkiego o motyw oniryczny daje jeszcze
więcej możliwości do artystycznego wyżycia się. Nareszcie V pokazał pełnię
swoich możliwości, które nie kończą się tylko na ekwilibrystycznym flow i
składaniu czerstwych rymów wielokrotnych. Fenomenalny storytelling w „Skalpelu”
służy za najlepszy tego przykład. Jasne, wciąż zdarzają się linijki powodujące
konsternację, ale jest ich zdecydowanie mniej, niż na „Propejn”, czy „E:DKT”.
Trudno zresztą znaleźć w „Klaud N9jn” jakieś duże mankamenty, nawet
podśpiewywanie zostało ograniczone do minimum, a w „REM” brzmi ono naprawdę
nieźle. Daaaamn! Świetny krążek to jest!
Taco nie był dotąd mainstreamowym raperem, nie wypuścił sekstaśmy,
która wywindowała jego karierę, ani nie jest ziomkiem ziomka, który ma ziomka,
który zna popularnego rapera. Mimo to w krótkim czasie wytworzył wokół siebie
hype, o jakim pomarzyć może niejeden przewyższający go stażem MC. I w sumie
trudno się dziwić, bo gość jest na polską skalę naprawdę unikatowy. Zaskakuje
tylko fakt, że tak pokaźna grupa odbiorców naprawdę skumała jego jazdę i ten
specyficzny styl. Taco jest… inny i to chyba najbardziej przyciąga uwagę. W
końcu mamy młodego rapera, który rozumie, że być świeżym nie oznacza tylko
kserowania ameryczki, nawijania pod trapową perkusję i rzucania hashtagów na
lewo i prawo. Co ważne, podopieczny Asfalt Records nie kreuje siebie w
tekstach, ale ma duży talent do ironicznego opisywania otaczającej go,
wielkomiejskiej rzeczywistości. Snute przez niego krótkie opowieści między
innymi o „Białkoholikach” nie są co prawda szczególnie zaskakujące, ale z
drugiej strony bardzo często prowokują do uśmiechu i konkluzji pod tytułem „o w
mordę, faktycznie tak jest”. Flow Hemingwaya nie przypomina mi nic, co
dotychczas na naszym polskim poletku słyszałem, jest jednocześnie płynne i…
kompletnie nonszalanckie, jak gdyby autor nie skupiał się na tym elemencie
stylu, chociaż z drugiej strony słychać i czuć, że za tą otoczką stoją całe
godziny przesiedziane w studiu nad szlifowaniem własnego warsztatu. Dodajcie do
tego quasi-oniryczne, świetnie dobrane bity, perfekcyjnie łączące się z wotum MC,
i otrzymacie EPkę niemal idealną. Czas jednak pokaże, czy Taco Hemingway to
zjawisko, które zaświeciło pełnym blaskiem tylko na chwilę, czy może mamy do
czynienia z czymś więcej.
Bonsoul – Lepiej nie pytać
______________________________
Single promujące nowy Bonsoul zostały dobrane wręcz wzorcowo. Każdy
jeden bez pytania walił obuchem w głowę i stawiał pytanie „serio można jeszcze
lepiej?”. Podejrzewam, że niektórzy oczekując premiery nie mogli spać po
nocach, a jak już zasnęli, to śniła im się okładka płyty. Ja również odliczałem
dni do posłuchania tej kolaboracji i w żadnym wypadku się nie zawiodłem. Ale
jednak do peanów na jej cześć nie dołożę swoich pięciu gorszy. To po prostu
dobra płyta na dobrych kurwa bitach z kilkoma fantastycznymi momentami, kiedy
Bonson dosłownie wypruwa sobie żyły przy akompaniamencie surowego brzmienia
spod ręki Soulpete’a. Dzieje się tak przede wszystkim w szczerym do bólu
„Lepiej nie pytać”, albo gdy Pete „daje bit co okrutnie wali w pizdę” w „To
znowu BS”. I faktycznie, na takie utwory czeka się jak na Brudne na Wigilię.
Poza szlagierami mamy jednak momenty poprawne i jeden zwyczajnie nudny, bo
„Ziomki i przyjaciele”, poza trafiającymi w samo serducho wersami o zmarłym
Orle, wcale nie przykuwa uwagi. Wciąż czuć na całej płycie podziemny sznyt,
jakim od lat szczyci się Soulpete, a do którego Bons powrócił w świetnym stylu.
Nie znajdziesz tutaj przyspieszeń, sylabowania, gimnastyki na bitach,
hashtagów. Co w zamian ? Brudny rap, często ciężkie, szczere do bólu wersy na
bitach, które potrafią zerwać beret. Ja jestem na tak, chociaż krzyżem przed
„Lepiej nie pytać” nie padnę.
Guzior – ylloM
______________________________
Całkiem fajną ma Guzior stylówę, ale jeszcze nie potrafi jej w
pełni wykorzystać. Takie osobliwe połączenie Kubana i Kuby Knapa. I wszystko
byłoby fajnie, gdyby nie to, że gość czasem zapomina jak się rapuje. Na „ylloM”
mamy do czynienia z wyjątkowo denerwującą sinusoidą, bo zdarzającą się nawet w
obrębie jednego numeru. Strasznie ta płyta nierówna, a momentów
niedopracowanych, czy zwyczajnie słabych, jest dużo więcej niż tych dobrych. Na
pewno trzeba pochwalić tegorocznego Młodego Wilka za trafny dobór bitów
(Walchuk kot), bo świetnie współgrają one z głosem i stylistyką wersów rapera.
A za co należałoby go zganić? Tutaj lista jest niestety ciut dłuższa. Przede
wszystkim Guzior musi nauczyć się przyspieszać, bo obecnie jego akceleracje
brzmią jak syntezator mowy na sterydach. Po drugie, nie może więcej rzucać tak
suchych punchline’ów jak „Masz pecha, którego nie zmieniłaby paka orbit”, bo
jest ich prawdziwe zatrzęsienie. No i po trzecie- nie przesadzać ze swoim
lotem. Bo o ile „ylloM” klimat swój posiada i jak na polską scenę jest całkiem
fresz, to łatwo go przekoloryzować, a tegoroczny rookie robi to zdecydowanie
zbyt często. Kawałek „Clint Eastwood” zdradza, że mamy do czynienia z dużym
potencjałem, ale trzeba jeszcze trochę poczekać na jego eskalację.
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń