Jeśli chodzi o modyfikacje
image’u na przestrzeni lat to W.E.N.A nie brałby udziału w
konkursie wyłaniającym lidera ów kategorii. Raczej wręczałby medale zwycięzcom
jako niedościgniony wzór. Tyle że ilość zmian nie przełożyła się niestety na
ich jakość.
Że Wudoe stale poszukuje progresu
i samodoskonalenia wiadomo od dawna. Chyba jednak skupił się na tym aż za
bardzo. Na pierwszej solówce miał tony charyzmy i słabe flow. Na „Dalekich Zbliżeniach” mieliśmy dokładne
zaprzeczenie tego zjawiska- Michał Iwaszkiewicz stał się mianowicie technicznie
dobrym raperem, natomiast zaczął przynudzać i popadł w stagnację tekstową. Jak
jest teraz? Historia zatoczyła koło, bo tym razem to tytuł okazał się
odwrotnością. Całej płyty.
Na miejscu rapera nazwałbym
raczej ukończony projekt „Starą Piwnicą” lub pochodnymi. Od strony MC nie
uświadczymy bowiem zupełnie nic, co przykuwa uwagę. Warstwa tekstowa leży i
kwiczy. Oprócz dłużących się w godziny kawałkach o wygrywaniu życia, znajdziemy
jeszcze kawałki o wygrywaniu życia oraz -dokładnie tak- jeszcze więcej
pieprzonych kawałków o wygrywaniu życia. Rozumiem, że W.E.N.A jest uradowany
swoim sukcesem i obecnym statusem w polskiej raprze, ale przecież nie
czepiałbym się, gdyby potrafił to wszystko ubrać w ciekawe koncepty, czy
zwyczajnie ciekawe wersy. Nie. Wszystko o tym samym: „Dziwne, że jeszcze stąpam po chodnikach”, „Nie idę nigdy w tył”, „Idę
zawsze w tę stronę, w która chciałem pójść” i tryliard innych, bardzo
podobnych zamienników.
Mimo wszystkich teoretycznie
mobilizujących i antydepresyjnych pobudek autora ani przez chwilę nie czerpałem
radości z odsłuchu „Nowej Ziemi”. Z
jasnego względu- W.E.N.A nie wyraża żadnych emocji na bitach. Z warszawiakiem
nie da rady się już zżyć; cały czas płynie identycznie tak samo, nieważne czy
mówiłby o podlewaniu sadzonek w okresie letnim, czy o seryjnym mordercy
zakopującym ofiary żywcem. I tak nawijka zabrzmi jak na przydługim kazaniu
kościelnym. W jednym tonie, z takim samym akcentowaniem. Od czasu do czasu
zdoła przyspieszyć i zmienić rytmikę, ale już tutaj zaczyna się pewna granica,
której podopieczny Aptaun nie zdołał pokonać. Nawet refreny potrafią zanudzić
(za wyjątkiem maksymalnie trzech numerów m.in „Zapachu Spalin” ze świetnym Rasem), gdyż bardzo często jest to
tylko jedno zdanie powtórzone kilka razy. Nie, mój panie, tak nie wygląda
njuskul.
A właśnie taką szufladkę
najwyraźniej panowie chcieli odwiedzić. Wnioskować to można po modnym od
niedawna nazywaniu kawałków imieniem i nazwiskiem znanej persony („Tinker Hatfield”), przemodulowanym,
powolnym głosie w refrenie „Wzwyż”,
czy -najistotniejsze- pachnące świeżością bity autorstwa Stony. Świetne, choć
poniekąd zmarnowane. Poniekąd, bo występy gościnne, za wyjątkiem coraz
słabszego Ostrego, prezentują się naprawdę dobrze i przewyższają gospodarza w
każdym aspekcie. Wspomniany już Ras udowodnił, że jest obecnie jednym
z najlepszych na majku w Polsce, Włodi dogadał się z bitem w poprawnym stopniu
i jako jedyny z Molesty trzyma poziom do dziś, a Te-Tris swoją szesnastką po
prostu postawił grubą kropkę nad „i” w kwestii featuringów. Zawiodły natomiast
osoby odpowiedzialne za śpiewane refreny- Pacak to już odmęty tragedii i kiczu,
a Jarecki przelatuje gdzieś pomiędzy uszami.
Same podkłady to zresztą chyba
jedyna składowa, którą można pochwalić bez żadnych zastrzeżeń. Co prawda
prawdziwych petard nie uświadczycie, ale dopracowane i nowoczesne produkcje-
jak najbardziej. W bitach Stony, podobnie jak u Bob Aira na „Locie 2011”, wyczuć można jakiegoś rodzaju
przestrzeń, a brzmienie jest spójne pomimo sporego rozstrzału stylistycznego.
Całe utwory potrafią wpaść w ucho tylko za sprawą wyczynów producenckich i to
właśnie one wyciągają płytę ponad rzemieślniczą przeciętność. Oprócz ciepłych
sampli („Nic”, „Zapach Spalin”) nie znajdziemy
wiele starej szkoły, a właśnie nieprzesadzony njuskul, który przyswoją pewnie nawet
zadeklarowani fani boom-bapów. Wyszło to naprawdę dobrze, bez wyróżniających
się elementów, za to doprawione talentem ślązaka i pojedynczymi ciekawymi
rozwiązaniami, jak minimalistyczne podejście w powolnej i klimatycznej „Księga Wyjścia”, czy też naleciałości
trapowe w niezłym „Świat w Którym Żyjesz”.
Warto pochwalić również cuty i scratche DJ Ike oraz DJ Technika.
W ogólnym rozrachunku- porażka.
Wiele nadziei wiązałem z nadchodzącym albumem Wudoe, a apetyt zaostrzał mi się
z każdym przesunięciem daty jego wydania. Koniec końców nie dostałem
wymarzonego kawioru, a co najwyżej dżem truskawkowy. Niby niezły, ale bardzo,
bardzo powszechny i niewspółmierny do hucznych zapowiedzi.
Komentarze
Prześlij komentarz