Byłem już właściwie przyzwyczajony do tego, że po obfitej w premiery końcówce
roku pierwszy miesiąc kolejnego to lekka stagnacja i praktycznie brak
wydawnictw mogących konkurować z najlepszymi. „Ostatni Sarmata” zmienia ten stan rzeczy o 180 stopni. To płyta,
która ma ogromne ambicje, jest pedantycznie dopracowana pod każdym względem i…
niestety nie odniesie żadnego sukcesu komercyjnego.
Abel dał się poznać jako raper przede wszystkim na trzech
płytach od Smagalaz, ale ma na koncie również mixtape nagrany do spółki z
macierzystym DJ’em składu – Pete’m (który na „Sarmacie” również się pojawia). I szczerze mówiąc nie prezentował na
nich nawet w połowie tak wysokiego poziomu nawijki jak teraz. Poza tym
premierowa solówka jest wyraźnie dojrzalsza od „Eintopf” oraz porywa się na o wiele głębsze wody, niż miało to
miejsce kiedykolwiek wcześniej. Ambicje zdradzały zresztą gościnki na „Fis or die” oraz „Elliminati” ale w życiu bym nie pomyślał, że słubiczanin wyda aż tak
ekstrawagancki i zapadający w pamięć krążek.
Członek Smagalaz postawił wszystko na jedną kartę. Nie ma
tutaj słodzenia, prostoty, pustych haseł i miliona raperów na featach. W zamian
dostajemy jednak specyficzny rodzaj newschoolu, który wymyka się jednoznacznym
opisom, fantastycznie poskładane zarówno technicznie jak i lirycznie teksty
oraz starannie dobrane występy gościnne. Trzeba podkreślić, iż Abel nigdy nie
jest sztuczny, nie robi nic na siłę, a wszystkie jego sarmackie oblicza wręcz
tętnią charyzmą i pewnością siebie. Przecież nie bez kozery niektórzy ludzie
twierdzą, że Wielkie Joł potrzebuje jedynie dwóch MC’s by zatrząść sceną w posadach.
Ta płyta brzmi po prostu fantastycznie. Warstwa dźwiękowa
spod rąk Jordaha oraz Pete’a zasługuje na stojącą owację, bo próżno doszukiwać
się w tym aspekcie jakiegokolwiek słabego, nudnego lub niepasującego do reszty elementu.
Producenci i instrumentaliści wykonali naprawdę perfekcyjną robotę. Już skrzypce
Paula Klatta pojawiające się w połowie intra, gdy Arek Jakubik kończy swój
patriotyczno-krytyczny monolog, przyprawiają o ciarki na plecach, a dalej jest równie
ciekawie i jeszcze bardziej nieszablonowo. Zimna elektronika, doprawiona ciężkim
basem w „Modzie na Sukces” wyśmienicie
współgra z wiolonczelą, w „Wieczność Nie
Młodość” słychać najprawdziwszy akordeon, a wstęp do „Mazel Tov” ubarwiają dźwięki klarnetu oraz trąbki. Co prawda
użycie żywych instrumentów to tutaj jedynie swoista wisienka na torcie, bo nie
na nich oparto brzmienie całego albumu, ale jako kilkunastosekundowe dodatki sprawują się naprawdę dobrze i na
pewno są ważną wartością dodaną.
Na ogół podkłady, po których porusza się Abel legitymują się
szeroko pojętą elektroniką, lecz nie są to żadne trapy (chociaż specyficzna
perka w „Robię To Tak!” się pojawia) czy też typowy, modny obecnie newschool. Autorska wizja Jordaha zatacza o wiele
szersze kręgi, jest bardzo oryginalna i równie dopracowana. Nie znajdziesz
tutaj przypadkowego dźwięku, ani jakiejkolwiek, nawet najmniejszej chałtury.
Rozkwitający w refrenie, bajeczny bit „Noc
i Dzień”, albo spokojny, zaczynający się pianinem, z czasem jednak porzucający
pewien patos „Marzycel”, jak na
ironię następujący zaraz po szalonym „Wieczność
Nie Młodość” to tak naprawdę tylko kilka łyżeczek z całej beczki miodu,
jaką jest „Ostatni Sarmata”. Jeśli to
nie będzie najlepiej wyprodukowana płyta roku, to naprawdę nie mogę się
doczekać przyszłych wydawnictw z tego okresu.
Słuchając wersów Abla mam przed oczami obraz człowieka,
który łączy w sobie najlepsze przymioty od kilku różnych raperów nie będąc
jednak w żadnym razie kopią któregoś z nich. Ze swoim charyzmatycznym, niskim
głosem mógłby zasilić skład 3W, jego metaforyczne, jednak w absolutnie
nieprzesadzone teksty przywołują na myśl Bisza, a gracja, z jaką porusza się po
bitach przywodzi na myśl Zeusa. Nie sposób wytknąć jakiejkolwiek wady słubiczaninowi szczególnie, że słychać, iż w swoją sztukę włożył tony pasji i
determinacji. Nie chodzi już tylko o fantastyczne, wielopoziomowe i niedosłowne
teksty, ale również formę, w jaką zostały ubrane. Mocny głos, którym operuje ani trochę nie przeszkadza mu w panowaniu nad nawijką. Gość frazuje, niespodziewanie
przyspiesza, pauzuje, zmienia intonację i ogólnie robi wszystko, by zaskoczyć słuchacza
i dać mu powód do ponownego odtworzenia każdego kawałka. To jak popłynął w „Atlantydzie” zasługuje na pieprzony
medal. Z całą pewnością "Ostatni Sarmata" nie jest krążkiem nagranym w kilka dni, ale prawdziwym desygnatem ciężkiej pracy i samozaparcia. Bo tutaj
wszystko, od początku do końca, idealnie ze sobą współgra.
Teksty, o których wspominałem mogłyby być w zasadzie materiałem na oddzielny
artykuł. Abel ma swoje zdanie i punkt widzenia, nie stroni od krytyki, ale
nigdy nie przekracza pewnych granic i nie pluje jadem w stronę reszty sceny. Nie
wykłada nam również czystej brudnej prawdy na ławę i nigdy nie wysypuje się
przed odbiorcami. Oczywiście, momenty bardziej intymne i refleksyjne również
się pojawiają, ale są przedstawione w odpowiedniej tonacji (w refrenie „Noc i Dzień” dał prawdziwy pokaz, jak
można być romantycznym bez denerwującej maniery). Poza tym raper bardzo stylowo i niemal poetycko ubiera
spostrzeżenia w skomplikowane metafory, które prowokują do głębszego się nad
nimi zastanowienia oraz pokazują, jakim oczytanym i inteligentnym człowiekiem jest członek Smagalaz.
Kolorytu dodają bardzo udane występy wokalistów- Urszuli
Chrzanowskiej, Bartosza Boruli (prawdziwy kawał głosu) a także Edyty Kręgiel. Również występy innych
raperów są dobre i chociaż nie powodują opadu szczęki, to nie można
im zarzucić właściwie nic. Z pewnością fajnie brzmi wymiana wersów na linii
gospodarz-Tede w „Bractwie Orhickim”,
natomiast Gonix oraz Mops swoimi występami raczej nie wpiszą się w kanon
najlepszych polskich featów, aczkolwiek nie sprawiają, że „Abramovica” trzeba skipować po pierwszej zwrotce. Natomiast jak nie podobał mi się kościelny chórek z „X Przykazań” tak i tutaj zupełnie mija się on moim gustem, chociaż gwoli obiektywizmu należy przyznać, iż został on wykonany całkiem nieźle.
Życzę Ablowi bardzo owocnej kariery, bo w przeciwieństwie do
większości rodzimych raperów, naprawdę na nią zasługuje. Jego teksty przykuwają
percepcję, dbałość o detale jest niespotykana jak na polską scenę, a talentu do
poruszania się po bitach nie sposób podważyć. Może i trochę głupio być kandydatem
na odkrycie roku, mając za sobą już długoletni staż i doświadczenie w
hiphopowym światku, ale lepiej późno, niż później. Ludzie, ruszcie zadki do sklepów, kupcie tę
płytę i puszczajcie ją wszystkim znajomym. To jest dzieło z prawdziwego zdarzenia, dawno nie słyszałem takiej płyty.
W końcu się wziąłeś opierdalaczu za tegoroczne wydawnictwa, jw lepiej późno niż później ") Przereklamowane Ellminati przebite, ale może Rolson zbliży się do Sarmaty. Dawno nie słyszałem tekstów których można słuchać w całości przez całą płytę i nie usłyszy się ani razu nic typu: jebania psa w chorą dupę. Bo wbrew pozorom płyty z takimi tekstami nie wychodzą w naszym rapie zbyt często. Minusem może być brak charyzmy w nawijce w niektórych kawałkach ale nie razi to aż tak bardzo. 7/10 i jak na razie najlepsze co wyszło w tym roku, ale to dopiero marzec "(
OdpowiedzUsuńCzekamy na więcej !
OdpowiedzUsuńDobra recenzja, z większością się zgadzam. 9/10
OdpowiedzUsuńBędzie recenzja Kartaginy lub mixtape`u Deysa?