Przejdź do głównej zawartości

TrooM x ka-meal - Primus Luporum




TrooMowi ewidentnie znudziło się już poklepywanie po pleckach i mówienie o nim jako młodym i perspektywicznym materiale na rapera. Swoją płytą z ka-mealem ucieka z szufladki, w której został zamknięty i… nie wskakuje do żadnej innej. To już nie jest talent i żółtodziób bez doświadczenia. „Primus Luporum” dobitnie ten fakt ukazuje. I chociaż nie jest to na pewno album ze wszech miar wybitny, wypada się z nim zapoznać. Bo tak będzie wyglądać przyszłość polskiej sceny.

Człowiek, który jeszcze rok temu nie mógł legalnie kupić sobie piwa, nagrał krążek spójny, przemyślany i… cholernie dojrzały, stając się poniekąd spadkobiercą raperów zaliczanych do tych najbardziej oczytanych i piszących swoje teksty w sposób niedosłowny, naszpikowany symbolami i odnośnikami do szeroko pojętej kultury i sztuki. Jego wcześniejsze kawałki i cały poprzedni album- „Rapokratyzm”- zdradzały wygórowane ambicje TrooMa, ale w życiu bym nie pomyślał, że progres nadejdzie równie szybko. Stylistyka w jakiej obracają się młody MC i producent to bez mała nowa jakość na scenie. Tworzona co prawda ze znanych powszechnie materiałów, ale połączonych bardzo umiejętnie w jedność, której próżno szukać w innych produkcjach z naszego rodzimego podwórka.

Żeby jednak nie było za słodko, trzeba przyznać, że pomimo bardzo wygórowanych ambicji młodego rapera w moim odczuciu porwał się on na jeszcze nazbyt głębokie dla siebie wody. Owszem, jego warsztat i technika robią wrażenie i budzą skojarzenia z najlepszymi artystami mainstreamu, tyle że trochę brakuje mu trochę charyzmy. Nie potrafi przyciągnąć percepcji na dłuższy okres wzorem Bisza, czy Eldo, co w połączeniu ze zbyt długimi (czasem wręcz sztucznie rozciągniętymi) utworami daje powiew nie świeżości, a zwyczajnej nudy. Ponadto TrooM nie przedstawia na „Primus Luporum” tematów nader ciekawych, a jego spostrzeżenia, mimo iż oprawione w ładne ciuszki z metafor i niedosłowności, są koniec końców dość jałowe. W wielu momentach poprzez przesyt środków stylistycznych wersy trącą również grafomanią. Być może autorowi w pewnym momencie zabrakło pomysłów na teksty, nie udźwignął w stu procentach pełnoprawnej solówki. Sytuację ratują emocje, którymi cały materiał aż tętni. W tym aspekcie raperowi nie można nic zarzucić. Potrafi pokazać afekt wyraziście, ale też nie staje się ckliwy, czy pretensjonalny. Słychać, że realnie wczuwa się zarówno we własne wersy, jak i w muzykę, jaką go obdarował ka-meal.

Tak, obdarował to dobre słowo. ka-meal jest fenomenem w swoim fachu producent i gdyby zamiast niego TrooM podjął współpracę z jakimś innym producentem „Primus” nie byłby nawet w jednej trzeciej tak dobry, jak rzeczywiście jest. Toruński beatmaker tworzy bity na poziomie absolutnie światowym, jestem w stanie pokusić się nawet o stwierdzenie, że już na ten moment dzierży palmę pierwszeństwa w klasyfikacji najlepszych w Polsce. Te tajemnicze, tonące w osobliwym klimacie i doprawione trapowymi cykaczami podkłady wwiercają się w głowę, nie pozwalając przejść obok nich obojętnie. Przede wszystkim są genialne w swojej prostocie. Pomimo użycia najróżniejszych rozwiązań nie sprawiają wrażenia przedobrzonych. Pojawiające się od czasu do czasu ciekawe urozmaicenia, jak fantastycznie brzmiąca trąbka w „Passolinim”, czy też wooble-bassy (!!) w „Larry, Staph” ukazują duże spektrum możliwości ka-meala, ale nie są główną osią płyty. Dodatkową wartością tych instrumentali jest fakt, iż nawarstwiają one emocje gospodarza. TrooM porusza się po nich z wielką gracją. Właśnie ta bezbłędna korelacja między chłopakami okazuje się najmocniejszą cechą albumu. Jeden pasuje do drugiego jak ulał. To wkrótce może być najlepszy duet na scenie, wyprzedzając takie tandemy jak Bonson-Matek, czy nawet Ras-Ment.

Wspomnieć należy o ostatniej składowej albumu, czyli występach gościnnych. Bardzo dobrych, stanowiących na pewno dużą wartość dodaną. Każdy, co do jednego, dał świetny wystep. Nie zawiódł Bonson, fantastycznie poleciał w refrenie nielubiany przeze mnie Hary, Świnia doskonale wyczuł atmosferę „Passolini” (wykrzyczane „Oskar” przyprawia o ciarki na plecach), Enson postarał się o plastyczny opis stawiając na storytelling, a Mam Na Imię Aleksandra stawiam prawie na równi z TrooMem w „insomni.”. Rzadko się to zdarza, ale naprawdę cała piątka dała z siebie wszystko co najlepsze, jeszcze bardziej ubarwiając całe wydawnictwo.

„Primus Luporum” zabiera słuchacza w podróż. Czasem się ona dłuży, czasem nie można do końca zrozumieć, co dokładnie przewodnik chciał nam przekazać, ale z pewnością o tej wyprawie nie zapomnisz i przy pierwszym podejściu będziesz iście oczarowany tym, co zdołali zaprezentować ci 17-letni zaledwie MC i producent, o którym wciąż słyszało (zbyt) mało osób. Jeśli ów projekt traktować tylko jako rozgrzewkę i raczkowanie przed poważną karierą to aż strach pomyśleć jakie monstrum narodzi się za kilka lat. 


 
               

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tede - Mefistotedes

Buka - Wspaniały Widok Na Nic Interesującego