Skazywany na sukces duet z Łodzi w końcu dopiął swego.
Nie było łatwo. Po kilku latach mozolnego skrobania rzepki w podziemiu udało im
się nagrać legalny album, który… niczego nie zmienił. Dopiero teraz Astek i
Rado zaczęli na dobre przebijać się do świadomości szerszego grona słuchaczy, a
„Ludzie sztosy” niemal z miejsca została okrzyknięta kandydatką na płytę roku.
Sami raperzy natomiast największym objawieniem ostatnich miesięcy.
Jedyne co zmieniło się u Sławów na przestrzeni tych
kilku lat to podejście do muzyki, które poniekąd zaważyło nad popularnością samego
albumu. Newschoolowe (ale ciężko powiedzieć, że świeże) brzmienia stanowią dominantę i tylko od święta zastępowane są
samplowaniem- w „O sportowcu, któremu nie wyszło”- czy też wzbogacane pianinem-
„:(”. Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy to zmiana na lepsze, patrząc przez pryzmat samego
wykonania.
Duet Dulewiczów, czyli kolektyw ojciec i syn, nie
spartolił doszczętnie swojej roboty. Są momenty, gdzie płyta bangla naprawdę
fajnie, a głowa zaczyna sama się bujać. Są to na ogół proste rozwiązania, ale
działają jak trzeba. Szkoda tylko, że brzmienie jest tutaj tak płaskie. Bass
został potraktowany po macoszemu, nikt nie poświęcił mu uwagi, przez co
słuchanie „Ludzi Sztosów” po jakimś czasie zaczyna po prostu nużyć. Brakuje głębi
i w gruncie rzeczy wszystko dzieje się na jednej płaszczyźnie.
Takie bity są trudne dla raperów z dwóch względów. Po
pierwsze, nie ma mowy o wpadkach. Każda jedna byłaby natychmiastowo uwypuklana
przez pędzące na złamanie karku elektroniczne dźwięki, dlatego gospodarze oraz
zaproszeni na projekt Quebonafide i JNR zmuszeni zostali do pokazania nieskazitelnego
raperskiego kunsztu (tak, to zdecydowanie najdziwniejszy związek frazeologiczny
jakiego kiedykolwiek użyłem). Po drugie, bardzo dobrze gdyby te mało
skomplikowane produkcje zostały w jakiś sposób ubarwione przez poszczególnych
MC’s. O ile dla gości to nie problem, w końcu pojawiają się na płycie dosłownie
na chwilę, tak przed Astkiem i Rado stało nie lada wyzwanie. Z którego wybrnęli
fantastycznie.
Trudno powiedzieć, który ze Sławów spisuje się lepiej.
Takie dywagacje najlepiej sobie odpuścić i zostawić w jakimś zupełnie nieważnym
miejscu. Gdy już wydaje ci się, że to właśnie Astek wspiął się wyżyny, za
chwilę ze swoją zwrotką wjeżdża Radosny, prezentując tak samo wysoki pułap.
Chemia pomiędzy raperami aż buzuje, uzupełniają się wzorcowo. Nie ma tutaj żadnych przebłysków, bo duet ani przez minutę nie zniża poziomu. Dobre punche są
poganiane jeszcze lepszymi punchami i tak pozostaje do końca tracklisty. Teksty
są pedantycznie przemyślane i dopracowane do perfekcji, a zabawa słowem wkracza na jakiś
zupełnie kosmiczny dla reszty sceny poziom. Do tego dodajcie jeszcze cztery
składniki: charyzmę, bajeczne flow, najlepsze w Polsce hashtagi i pomysłowy
patent na zwrotki w „SMGŁSK”. Uffff… no i jak tu nie być ich sajkofanem?
Jeśli lubisz rap, przy którym trzeba mocno wysilić
mózgownicę, by zrozumieć wszystkie linijki- ten album jest dla ciebie. A może
wolisz rap, gdzie to technika gra pierwsze skrzypce? W takim razie ten krążek
jest również dla ciebie. W zasadzie jest to pozycja obowiązkowa dla każdego
słuchacza. Nie zastanawiaj się długo, na pewno się nie zawiedziesz.
Sorry ale ten album to właśnie taki krążek gdzie nie trzeba wysilać mózgownicy. Od swojego debiutu mocno zaniżyli loty co sami przyznają więc nie pierdol głupot.
OdpowiedzUsuńja z każdym odsłuchem wyłapuję nowe rzeczy i malutkie smaczki. jeśli masz inaczej i od dechy do dechy wszystko rozkminiłeś to pozostaje mi tylko pogratulować
Usuń