O
ciechanowskim raperze powiedziano i napisano już chyba wszystko. Wystarczyły mu
zaledwie dwa lata, by wywrócić polską scenę do góry nogami, zebrać ogromną
liczbę fanów i wydać legalny krążek własnym sumptem. Oczekiwania na debiut
rosły z każdą chwilą i niektórzy zaczęli zastanawiać się, czy Quebonafide jest
w ogóle zdolny przeskoczyć tak wysoko zawieszoną przez słuchaczy poprzeczkę. Na
dobra sprawę nie wiem czy mu się to udało.
Nie wiem
dlatego, bo obcowanie z „Ezoteryką” przypomina raczej słuchanie bootlegu, niż
albumu z prawdziwego zdarzenia. Nie chodzi nawet o to, że poszczególne kawałki
się ze sobą nie zazębiają i nie tworzą żadnej atmosfery. Po prostu większość z
nich była znana grubo przed premierą płyty. Co niektóre mają już przecież ponad
rok. To trochę tak jakby przeczytać streszczenie filmu i tego samego dnia pójść
na niego do kina. Niby wciąż fajnie się to ogląda, ale zwrotów akcji raczej już
nie uświadczysz.
Quebo, świadomie
bądź nie, pozbył się ze swojej twórczości aury tajemnicy. Zaskoczenia tu tyle
co kot napłakał. Zabieg wypuszczenia sześciu singli jednego dnia był udany ze
strony czysto marketingowej, akcja przybrała gigantyczne rozmiary i nawet
ludzie nie słuchający rapu na co dzień zachodziły w głowę o co w tym wszystkim
chodzi. Świetna zagrywka, ale gdy dostajesz płytę do rąk czujesz się jednak
trochę oszukany. Bo nowych kawałków jest raptem… pięć.
Gdy jakimś
cudem dopiero teraz dowiedziałeś się o takim gościu, jak Quebonafide, to
„Ezoteryka” będzie płytą twoich marzeń. Jest tutaj wszystko, co chciałbyś
usłyszeć od swojego ulubionego rapera. Niesamowite petardy koncertowe,
ociekające klimatem spokojniejsze utwory, genialne refreny, eksperymenty,
pomysł na siebie i występy gościnne m.in. Mesa (!), Knapa, Rasa, czy Dwóch
Sławów.
Zaskakujące
jest przede wszystkim to z jaką łatwością raper przeskakuje między
najróżniejszymi stylistykami i w każdej z nich czuje się jak ryba w wodzie.
Trudno zamknąć go w jakiejkolwiek szufladce, chociaż na pewno można już teraz
włożyć go do tej z najlepszymi MC’s w kraju. Potwierdza to na każdym kroku.
Świetne przyspieszenia, liczne zabawy słowem, porównania odnoszące się do
przeróżnych sfer życia i popkultury, świadome modulowanie głosem, kozackie flow
(„Powszechny i śmiertelny” w tej kwestii rozsadza banię)- to wszystko ogromne
plusy. Ale… kurde, czegoś mi na tej płycie brakuje.
Spotkałem się
ze stwierdzeniem, że na „Eklektyce” Quebonafide nawija jakby miał w ustach
krew. Agresywnie, hustlerowo, przekonująco, z pazurem. „Ezoteryka” kuleje pod
tym względem. Zdarzają się momenty, gdzie ten argument jest bezpodstawny-
choćby „Hype”- ale jest ich bardzo niewiele. Na przykład w bangerze „Ciuchy,
kobiety…” gospodarz ani przez moment nie prezentuje wejścia z buta godnego
„Lary Croft”, czy też „Blockbustera”. Ot fajna bragga w wykonaniu
ponadprzeciętnego rapera. Szkoda, w tym względzie liczyłem na wiele więcej,
chociaż trzeba przyznać, że charyzmy w głosie Kuba nie stracił. Po prostu za mało
tu podziemnego zawadiactwa, do którego zdążył już przyzwyczaić.
Nie można
opisać jednym słowem muzyki, która powstała na potrzeby tego albumu, gdyż
„Ezoteryka” aż pęcznieje od przeróżnych inspiracji poszczególnych producentów.
Spółkę gospodarz dobrał sobie fantastyczną. Takie tuzy jak Bob Air, O.S.T.R czy
Matheo to tylko czubek góry lodowej. Świecący ostatnio tryumfy Chris Carson,
ekspert od brudnych brzmień Soulpete, Essex, który rośnie na lidera wśród
polskich beatmakerów, zawsze wytwarzający tajemniczą atmosferę ka-meal oraz
Eljot, który z dobrej dał się poznać przede wszystkim na płytach Planeta ANM.
Taki
gwiazdozbiór sam w sobie jest już automatyczną gwarancją orgazmu dla uszu dla
każdego słuchacza rapu. Koncertowy szlagier „Hype”, który podkręconym bassem
wgniata w glebę już od pierwszych sekund, typowo ka-mealowy bit w „Kyrie
Eleison”, gdzie trapowa perkusja jakimś dziwnym sposobem znajduje perfekcyjną
korelację ze spokojną, noonową atmosferą utworu, oraz łączący orientalność z
elektroniką „Voodoo” to tylko przykłady. Większość bitów jest naprawdę
genialnych. Większość, bo dwa momenty ocierają się o sztampę- mowa o pianinku,
które niebezpiecznie balansuje na granicy dobrego smaku w „Vanilla Sky” oraz
płaskim brzmieniu „Paulo Coelho” skręcającym w stronę mało wyszukanego popu.
Poza tym cud, miód malina. Największe zaskoczenie to chyba niepozorny Teken i
jego fantastyczny „Powszechny i śmiertelny”.
„Ezoteryka” to
z pewnością sukces, nie mam co do tego wątpliwości. Bity od czołówki sceny,
featy od czołówki sceny i… sam gospodarz, który przecież współtworzy tę
czołówkę. Co prawda zbyt wiele było odsłonięte przed premierą, ale parafrazując
klasyka: bądź spokojny, Quebo nie wychodzi z formy. Ale czasem się jednak
potknie.
"Świecący ostatnio tryumfy" - popraw, bo triumfy ofkors
OdpowiedzUsuńNie zgadzam się ze stwierdzeniem, że kawałki się nie łączą. Od okładki po kawałki Ezoteryka jest przepełniona klimatem mistycyzmu (może oprócz ile mogłem) i wszystko się ładnie dopełnia. Dla mnie lepsza płyta niż źle zmiksowana i jeszcze amatorska co by nie powiedzieć Eklektyka. Tutaj skłaniałbym się nawet do oceny 10/10
tryumf/triumf- obydwie formy są dopuszczalne :)
UsuńA to luz. Mój błąd w takim razie ;)
UsuńZapewne lekka utrata klimatu wynika z tego że koncept jaki miał Queba w głowie podczas powstawania tej płyty trochę mu się rozszedł, mówił o tym w wywiadzie z Kubą Stemplowskim. Natomiast co do wycieków płyty, Kuba prawdopodobnie następnym razem nie popełni podobnego błędu. Jest to człowiek, który zawsze zaskakuje, robi coś nowego na scenie, nie powiela schematów. Eklektyka w pełnym tego słowa znaczeniu. Paradoksalnie również poczułem ten klimat, produkcje choć w większości energiczne, są spójne, aczkolwiek nie zlewają się w jedną całość. Tak to upatruję, featy dobrane perfekcyjne.
OdpowiedzUsuń