Początkowo nie
byłem jeszcze pewny, ale gdy wyszedłem posłuchać tej płyty na dworze,
letnie słońce zaświeciło mi prosto w oczy, a jedyną myślą oprócz wyjechania nad
jezioro było wyjechanie nad morze, opuściły mnie wszelkie wątpliwości. Właśnie
tego oczekiwałem po ich drugim legalnym krążku. Przebojowego letniaka, ale nie
pozbawionego gorzkich, dojrzałych przemyśleń. Nie ma owianego złą sławą syndromu drugiej płyty.
Jest za to kawał dobrej muzyki. I ładnego życia też.
Zgoda, „Wyszli
coś zjeść” nie przeskoczyło „Za młodych na heroda”, ale też absolutnie nie taki
był zamiar. To plus. Gdyby duet zdecydował się na konkurowanie z bezbłędną
poprzedniczką, mogłoby to się skończyć tragicznie dla ich twórczości. W końcu
życiówkę ma się raz w życiu. Dlatego się ją życiówką nazywa, nie? No właśnie.
Na pewno było trochę walki z presją, która spadła na nich niemal przy samej
premierze pierwszego legala, ale finalnie zarówno raper jak i producent z tego
starcia wyszli zwycięsko nagrywając krążek, który w końcoworocznych
podsumowaniach będzie pojawiał się równie często jak Hitler w wypowiedziach
Korwina.
W artystycznym
rozkroku stoi na pewno Ment, który przez cała długość płyty wyraźnie nie może
się zdecydować czy pójść w stronę starego, samplowanego Rasmentalism, czy też
odbić w bardziej wytrawne, wymuskane brzmienia podobne do tych jakimi raczy nas
przy okazji Flirtini. I… naprawdę wyszło to płycie na dobre. Oprócz tego, że
całość w ogóle nie potrafi znudzić, to przeskoki z jednej stylistyki do drugiej
są, z braku lepszego słowa, naturalne, nie budzą żadnych obiekcji, żadnego uczucia zagubienia
albo chaosu. Podrygujący, iskrzący bit „Filmu o nikim” wymusza na Rasie
dojrzałą, acz wciąż barwną nawijkę na temat gościa niemogącego poradzić sobie z
własnym życiem, ale już pierwszorzędny letniak „Budzik na 13” gdzie raper
gloryfikuje prostotę słowami „Wiem że chciałabyś żeby cię tu witał sampel, bo
kochasz to co wcześniej słyszałaś /Ale to dopiero druga płyta skarbie więc te
rap patenty jeszcze nie dla nas” to pole do popisu dla nieskrępowanej liryki o
wolności i zabawie własnym życiem. Taki trochę Rasmentalisowy loveyourlife, ale
też nie do końca, bo za chwilę słyszymy „Po najgorszym mam najlepszy rok
w życiu, boję się słabej płyty, czuję wzrok typów /Ale spoko, nie wyplułem
jeszcze ton syfu, które siedzą we mnie”. Czyli przygotuj się na trochę gorzkich
przemyśleń, słuchaczu. Ale żebyś nie pękł z tych rozkminek, to podamy ci je w
lekkostrawnym sosie.
To jest
właśnie esencja Rasmentów. Luźne, ale nie głupkowate podejście do życia i
przelanie ich w doskonałych proporcjach na papier oraz na nuty. Ras nie wczuwa
się w bycie wieszczem narodowym, nie powie jak odróżnić czarne od białego, ale
od czasu do czasu zostawi cię z refleksją w kolorze szarym. Do której musisz
odnieść się sam. Nie da się ukryć, że pomimo często letniakowych brzmień, często prześmiewczych porównań ("Cofa się w rozwoju jak nos Steczkowskiej") i
wersów o dupach (ej, serio to są chyba najlepsze wersy o dupach w Polsce. Takie
„Dziewczyna leży na mnie lepiej niż mój Backyard Cartel” to opus magnum wersów
o dupach jest) ta płyta adresowana jest raczej do dorosłego odbiorcy.
Spokojnie, wapniactwa tutaj nie ma i parę elementów rzeczywiście wymyka się z
takiej szufladki, jak choćby refreny, do których można by nawet tańczyć („On
nie ja”, „System interwałów”). Wydźwięk całości jest jednak jasny. Podczas
odsłuchu nie otworzysz co prawda ust ze zdumienia nad wymuskaną liryką
gospodarza, ale gwarantuję, że nie raz się zamyślisz i jeżeli akurat wtedy
znajdziesz się w autobusie, to być może nawet przegapisz swój przystanek. Uroku
linijkom Rasa dodają mocne pojedyncze wersy w stylu „Trochę płytką raczej mamy gadkę /A tyle chcę powiedzieć zanim
zacznę /Zanim zgasnę, jak znicze przygaszane wiatrem”. Grafomania? Nie
stwierdzono.
Równie dobrze prezentują się występy gościnne, których na "Wyszli coś zjeść" znajdziemy całe zatrzęsienie. Zarówno wokaliści, jak również raperzy pozostawili po sobie zdrowe powietrze i są wartością dodaną do albumu, co nader rzadko przytrafia się polskim płytom rapowym. Świetnie słucha się przede wszystkim Tomsona w "Na horyzoncie", który swoim refrenem wnosi tak ożywczą energię, że uśmiech pojawia się na twarzy samoistnie. Świetny duet z gospodarzem w "Systemie interwałów" utworzyła też Klaudia Szafrańska, a chór The Voices, mimo iż średnio pasuje do "Nie jestem raperem" to i tak przyprawia o lekkie ciarki na plecach. Jeśli chodzi zaś o raperów sprawa jest bardzo prosta. Niemal same tuzy, które nie zawodzą. Nigdy i nigdzie. Dwa Sławy, Quebonafide, Sokół plus przebijający się coraz śmielej do świadomości słuchacza Sarius. Zostali oni dobrze dobrani pod numery, na których położyli swoje zwrotki, przez co nie sprawiają wrażenia przeszczepów dodanych na siłę.
Równie dobrze prezentują się występy gościnne, których na "Wyszli coś zjeść" znajdziemy całe zatrzęsienie. Zarówno wokaliści, jak również raperzy pozostawili po sobie zdrowe powietrze i są wartością dodaną do albumu, co nader rzadko przytrafia się polskim płytom rapowym. Świetnie słucha się przede wszystkim Tomsona w "Na horyzoncie", który swoim refrenem wnosi tak ożywczą energię, że uśmiech pojawia się na twarzy samoistnie. Świetny duet z gospodarzem w "Systemie interwałów" utworzyła też Klaudia Szafrańska, a chór The Voices, mimo iż średnio pasuje do "Nie jestem raperem" to i tak przyprawia o lekkie ciarki na plecach. Jeśli chodzi zaś o raperów sprawa jest bardzo prosta. Niemal same tuzy, które nie zawodzą. Nigdy i nigdzie. Dwa Sławy, Quebonafide, Sokół plus przebijający się coraz śmielej do świadomości słuchacza Sarius. Zostali oni dobrze dobrani pod numery, na których położyli swoje zwrotki, przez co nie sprawiają wrażenia przeszczepów dodanych na siłę.
Czego chcieć więcej? "Wyszli coś zjeść" to
płyta zbalansowana, nieprzesadzona, z dobrymi występami gościnnymi. Świetna od
strony muzycznej, świetna od strony lirycznej i technicznej. Stawiam ją
dosłownie pół centymetra niżej od „ZMNH”. To wciąż pułap o jakim nawet nie może
pomarzyć większość sceny.
Świetna płyta, która towarzyszyła mi często w pełnych promieniach słońca. Plaża, znajomi, dobra atmosfera i Rasmentalism. Jako całość tworzy jeden, spójny klimat, słuchana od deski do deski wpaja się ładnie do świadomości. Ten pełen luz w niebanalych tekstach i Ment, który wyrasta na mistrza samplingu (a może już nim jest?). Za parę lat będzie takim samym klasykiem jak ZMNH obecnie.
OdpowiedzUsuń