W przypadku Siwersa nagrywanie
płyty o klimacie bliskim lat 90tych nie było szczególnie uzasadnionym i
logicznym pomysłem. Jako producent notował on bowiem progres niemal z kawałka
na kawałek, a „Coś Się Kończy, Coś Się
Zaczyna” był już zaskakującym strzałem w przysłowiową dychę nie tylko dla tych
lubujących się w muzyce nowoczesnej. Z niewiadomych powodów nagle postanowił jednak
zrobić zwrot o 180 stopni i wydać album od początku do końca klasyczny
brzmieniowo. Koniec końców nie wyszło to źle, ale.. no nie ma też zbyt wiele do
szczególnego pochwalenia.
„Bez Ceregieli” jest tytułem
trafnym, bo rzeczywiście zbyt wielu udziwnień tym razem nie uświadczymy.
Wszystko jest niemal do bólu typowe, schematyczne i przewidywalne. Tak więc w „Złamanych Snach”, traktujących o
Powstaniu Warszawskim, naciągany patos oczywiście wylewa się z głośników
strumieniami, posse-track „Egzekucyjny
Pluton” reklamuje się oczywiście braggą, a
„Osiedloowa” mogłaby być
oczywiście hymnem polskich blokowisk. Oczywiście.
Nudne są trochę wywody Siwersa,
przez co żaden wers nie zapada w pamięć na dłużej. Ponad to większa część kawałków
tematycznie nie zalicza się nigdzie. No, przepraszam bardzo, ale jeśli akurat nie
masz zamiaru zarapować czegoś ciekawego merytorycznie, chociaż zrób to z klasą,
tzn. spróbuj w jakiś sposób wzbogacić swoją nawijkę. Pokombinuj z flow, a przy
braku odpowiednich umiejętności, nie wiem, poprzestawiaj akcenty, cokolwiek. Członek
Bez Cenzury ma takie posunięcia głęboko w poważaniu i przez caaaaaaałą długość
albumu serwuje nam jedno flow, a to w fuzji z niezbyt wyrazistym głosem sprawia
wrażenie słuchania jednego utworu na okrągło. Po prostu rap o rapie z gorszego sortu, gdyż wykonany bez ikry i jakichkolwiek urozmaiceń. Jest to
co prawda zjadliwe i może się podobać fanom ulicznych brzmień, ale na dłuższą
metę haniebnie nudzi.
Proste i króciutkie przyspieszenia, jak chociażby w „Trafiam” niewiele w tej materii zmieniają.
Sprawę w minimalnym stopniu
ratują niezłe śpiewane refreny Ani Kandeger. Minimalnym, bo na całej płycie udziela się tylko dwa razy, chociaż i tak świetnie wykorzystuje dane jej miejsce. Na logikę odświeżać atmosferę powinny też
występy gościnne, ale tego niestety nie robią. Poza (znowu) świetnym Łysolem i
nie najgorszym Ero nikt nie zaprezentował się przynajmniej średnio. Bzyker i Ninas? Serio, Siwers? Seeeeerio ?
Nie zawodzą przynajmniej bity
wykonane przez samego gospodarza. Utrzymane w starym, dobrym stylu, oparte o sprawdzone
rozwiązania fundują wycieczkę na drugą stronę oceanu w okres najlepszych
lat dla rozwoju rapu. Klasyka, klasyka, klasyka plus pewne naleciałości
ulicznego sznytu, swoistej zadziorności. Gramofon trzeszczy, jednostajne werble
wystukują nieskomplikowane rytmy, a sample lecą w ilościach hurtowych. Oczywiście
występuje tu ścisła synteza na linii bit-rap w wykonaniu Siwersa, co częste
zresztą u raperów samych produkujących sobie instrumentale. Ogólnie gra gitara,
sporo też spotkamy momentów szybko wpadających w ucho i urzekających w jakiś
sposób, mimo że niezbyt wyszukanych („Mnie
to jara”).
Hołd złotej erze został oddany.
Dobrze by było, gdyby Siwers teraz wziął się za coś naprawdę twórczego i
oryginalnego, bo na pewno zasługuje na jeszcze większy rozgłos i fejm. Stać go na coś więcej, niż typowego średniaka, jakich w 2013 roku wyjdzie jeszcze około miliona. Jeśli jesteś
njuskulem i szukasz czegoś bardziej eksperymentalnego, odejmij z oceny końcowej jedno oczko. Gdy natomiast przekładasz oldschool ponad muzykę nowoczesną- bez
wahania podnieś ocenę o taką samą wartość.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz