Deobson dojrzał. Przepełniona luzem i młodzieńczym zapałem
poprzedniczka schodzi na drugi plan, ustępując miejsca gorzkim spowiedziom na
bitach, podsumowaniom dotychczasowego życia i wręcz kipiącym od emocji
linijkom. Naprawdę czuć, że powrót na scenę po 9 latach nie jest żadnym
sprytnie przemyślanym marketingiem, celującym w modę na rap i płynące z niej
korzyści. Powiem więcej, to jeden z najlepszych polskich kambeków jak dżejzi w
przeciągu minionych miesięcy.
Nie można powiedzieć, że Deobe odkrył jakiś nowy, super
zaskakujący i innowacyjny pomysł na siebie, ale z drugiej strony wprost
idealnie wkleja się w panującą obecnie porę roku. Nawija bowiem melancholijnie
w taki sposób, że słowo „obojętność” będzie twoim ostatnim skojarzeniem podczas
odsłuchu „Oddycham”. Mimo że MC przez
całą długość trwania albumu nie stara się modyfikować i przesadnie ubarwiać
swojego flow, doskonale wyraża swoje emocje, pokazując w pełnej krasie potęgę
umiejętnego zmieniania intonacji i akcentowania. Najlepszym przykładem jest
ociekające afektem „Sen nie przychodzi”
z obdarzoną ślicznym wokalem Olą Mielnik i dla odmiany słabym Eskaubeiem. Oczywiście
występów gościnnych mamy więcej, na uwagę zasługują szczególnie Maz, Zeus (to chyba jasne), Tetris (doskonała
zwrotka!) i Piter (który brzmi niemal identycznie jak równie dobry Shot).
Całe LP stoi charyzmą gospodarza oraz mocnymi tekstami,
zarapowanymi tak, jak gdyby mikrofon był specyficzną formą konfesjonału. Czasem
zaciśnięcie zębów, czasem nostalgiczne wspominanie przeszłości, czasem niemal
bezuczuciowa recytacja. I wszystko podkreślone grubą kreską autentyczności.
Jedyne do czego można przyczepić się w sferze technicznej, to słabnące
momentami płynięcie po bitach. Gdzieniegdzie warszawiak gubi się na werblach,
jednak można to wybaczyć po równie długim okresie bezczynności artystycznej. Poza
tym mamy do czynienia z sytuacjami sporadycznymi, które nie mają najmniejszego
wpływu na ocenę końcową.
Nie tylko forma podania tekstów, ale również i one same
stoją na bardzo wysokim poziomie. Wersy przykuwają uwagę i, chociaż specjalnie
nie grzeszą oryginalnością stylistyczną, pozwalają z miejsca zżyć się z
30letnim Deobsonem, mocno poturbowanym przez życie, u którego wykrystalizowały
się już zdecydowane poglądy i spojrzenie na życie. Nie jest to z pewnością
łatwa płyta. Raczej taka przy słuchaniu której zaczynasz dostrzegać pewne
gorzkie analogie pod kątem własnego punktu widzenia. Historie i wyznania zawarte
na albumie naprawdę poruszają i nie robią tego sztucznie, przez nachalne
wyciskanie współczucia, wzorem większości polskich raperów, nagrywających
smutne tracki. Dwuwers z pierwszego singla, a zarazem intra- „Pierdolę forsę z rapu, stawiam sprawę
jasno/Dzisiaj traktuję to wyłącznie jak lekarstwo” okazuje się z
czasem bardzo adekwatny do całości. Bardzo. Uwierzcie mi, że naprawdę bardzo.
Muzyka stworzona na potrzeby albumu najzwyczajniej w świecie
cieszy ucho. Dopieszczenie brzmienia przez Bob Aira jak zwykle powoduje opad
szczęki. Mocna perkusja i dbanie o nastrojowy klimat, które urosły do rangi jego znaków rozpoznawczych, sprawiają, że głowa machinalnie
zaczyna się bujać. Podkłady krążą po orbicie zgoła klasycznego spojrzenia na
rap, ale nie są to bynajmniej boom bapy, a okraszone pewną dozą nowoczesności
sztosy, które znamy z wielu produkcji o podobnym do „Oddycham” patosie. I znów- niby nie są to żadne nowe horyzonty i
odkrywanie (nomen omen) Ameryki, ale swoim dopracowaniem i zgraniem z warstwą
liryczną autentycznie zachwycają i tworzą pełną całość. Nie mamy więc wrażenia,
że Deobe po prostu przyszedł do studia, odbębnił swoje i wrócił na obiad. Czuć wyraźną chemię na linii raper-producent. Po
groszu dorzucili także PTK („Zamieńmy Się”)
oraz Karas („Być Czy Mieć”) i na
pewno nie spadają poniżej poziomu ustawionego przez beatmakera dominującego na
LP.
W dobie powrotu na scenę dinozaurów, których płyty służą tylko napchaniu kiermany poprzez słaby rap o niczym „Oddycham” pełni rolę odtrutki i białego kruka. To muzyka
z serca, stworzona z potrzeby, nie na potrzebę. Prawie wszystko tutaj błyszczy i
nie zasługuje nawet na najmniejszą reprymendę. Opłacało się czekać. Jak dotąd
jedna z najlepszych płyt roku.
9/10
recenzja również na cgm.pl
Komentarze
Prześlij komentarz