Jest połowa sierpnia, Quebonafide
wszem i wobec oznajmia, że nagrywa wspólny krążek z Eripe o dość górnolotnej
nazwie, po czym słuch o projekcie ginie niemal całkowicie. Zero jakiejkolwiek
promocji, zero singli, zero warm up’ów. W końcu dobra muzyka obroni się sama,
nie? Tak, tyle że obrona nie jest do końca równa wygranej. A gdy nazwa płyty
jest taka, a nie inna musi zostać ona skonfrontowana z rzeczywistością. Czy
więc „Płyta Roku” to faktycznie płyta
roku?
Nie potrafię powiedzieć dlaczego,
ale mam nieodparte wrażenie, że album krakowsko-ciechanowskiego duetu jest
niedokończony. Tak jakby prace nad nim zostały przerwane w połowie, bo zbliżała
się północ 31 grudnia i trzeba to było, zgodnie z zapowiedzią, puścić w
eter. Płycie ewidentnie czegoś brakuje i trudno powiedzieć, w czym tak naprawdę
tkwi sęk, gdyż na pierwszy rzut uchem wszystko stoi na swoim miejscu- chemia między artystami jest, pancze są, podziemny sznyt także. Co więc szwankuje? Możliwe, iż powodem są dwie rzeczy.
Pierwszą z nich jest dobór bitów.
Zaznaczam od razu, że wszystkie jak najbardziej trzymają poziom i nie można im
właściwie nic zarzucić. Ba, niektóre są naprawdę świetne, bo sunący ociężale „Breaking Bad” sprawia wrażenie
odurzenia się jakimś halucynogennym specyfikiem, a okraszone przesterowanymi
gitarami „Jeruzalem” daje prawdziwego
kopa energii płycie. Jednak reszta, krótko mówiąc, nie zapada w pamięć i brak jej zupełnie siły przebicia. To dość szeroko rozpowszechnione i rzemieślnicze rozwiązania,
przykładem choćby dalekowschodnie brzmienia w „Łysym z Brazzers”. Ogółem- średni poziom, acz
wykonany całkiem dobrze. Tyle że bez najmniejszej krzty pomysłu.
Druga rzecz tyczy się Eripe.
Członek Patokalipsy nawet częściej niż kiedyś składa doskonałe linijki, bawi się
słowami, rzuca hashtagami (#Uwe Bolt rządzi), specyficznie składa linijki i potrafi
ciekawie nawarstwić wersy rymami. Ok, wszystko to szczera prawda, pod względem
tekstowym krakowiak imponuje, ale gdzieś zagubił swoją bezkompromisowość i
gniew, którymi imponował na pierwszych krążkach. Nie uświadczysz więc drugiego „Odium EP”, gdzie truchło, krew i flaki
ścielały się gęsto. Na „Płycie Roku” brylują co prawda punchline’y, ale są one
skierowane zupełnie nie w tę stronę, co zawsze. Okruchy dawnego stylu
gdzieniegdzie się pojawiają, lecz właśnie- to tylko okruchy. Raper nie powala na kolana i nie odstrzeliwuje głów, co miał w zwyczaju robić dawniej przy każdej nagrywce. Co więcej w kwestii flow przy swoim koledze wygląda co najmniej jak nieopierzony
świeżak.
Quebonafide natomiast miażdży.
Nie znajdę lepszego określenia, bo gość nie notuje żadnej wpadki i pokazuje w
pełnej krasie, że jest przyszłością polskiej rapsceny. Pewność siebie, lekkość, z jaką wyrzuca
na mikrofon swoje pancze, zmienne flow i głos (doskonałe wyczucie klimatu w „Breaking Bad”), wspaniałe
przyspieszenie w „Prowo”, a nawet podśpiewywania
plasują go już na chwilę obecną w ścisłej czołówce polskich MC’s. A za takie
wersy jak „Twój rap jest jak portugalska
liga/ Bo bragga w nim nie wygrywa” albo „Jestem
jak segregator, co nie/ Bo nawet twoja dziura trzymają moją stronę” biję
bowdowny aż po dziś dzień. Czekam na pełnoprawną solówkę, to może być niezła Hiroszima.
Panowie nie sprostali wyzwaniu i
nie nagrali podziemnego klasyka, choć mieli ku temu predyspozycje. Zamiast
masakry dostaliśmy tylko usiłowanie zabójstwa z bronią w ręku. Kilka
momentów potrafi spowodować opad szczęki, ale jest ich zbyt mało, by mianować
całość albumem roku. Mimo tego wracam doń często i jeżeli również lubisz taki
rodzaj rapu na pewno nie będziesz żałował czasu z nią spędzonego.
Dla mnie lepsze niż Odium, na równi z Eklepktyką. Eripe załapał lekki progres w nawijce ale zgadzam się że do Quebonafide trzyma dystans poziomem. No i za dużo elementu z płyt słonia, bragga i punchliny ok ale tu jest tego lekki przesyt. Mógłby chociaż jeden utwór być inny tematycznie ale ogólnie dobra płytka. Chociaż trochę ta płyta roku za słaba na Heroda ")
OdpowiedzUsuń